Jak niewiele wiemy o tamtej wojnie, o jej okrucieństwie, które przysłonił koszmar następnej, dla odróżnienia nazwanej drugą wojną światową. Ale w Belgii, szczególnie we Flandrii ta pierwsza, pomimo upływu lat, jest bardziej pamiętana i ciągle nazywana Wielką. Nic dziwnego. To tam toczyły się walki, na których ślady można natknąć się do dzisiaj. To tam po raz pierwszy użyto broni chemicznej w postaci gazu musztardowego, który poraził tysiące żołnierzy i zmiótł definitywnie ze starej Europy wartości, które do tej pory były jej bliskie. A Flamandowie, choć oddali życie w ich obronie, to nie doczekali się nigdy stosownego podziękowania i wdzięczności – splendor, zaszczyty, apanaże dostały się ich francuskojęzycznym dowódcom, których poczucie wyższości nie zniżyło się nigdy do szacunku wobec belgijskich żołnierzy. Im pozostała trauma, z którą musieli uporać się sami. Oj, skąd my to znamy? Urbain Martien był jednym z tych żołnierzy. To, czego doświadczył, wiele lat później przelał na papier. Chciał ocalić od zapomnienia pamięć o ludziach, z którymi spędził młodość w okopach. Przeżył. Miał szczęście w odróżnieniu od swoich towarzyszy, którzy rozszarpani przez pociski pozostali na zawsze na polach Ypres. Ale to nie jest tylko relacja z miejsca walki, to wielki manifest, protest przeciwko wojnie, godny pióra Ericha Marii Remarque’a. Przed śmiercią przekazał swoje zapiski wnukowi. To właśnie Stefan Hertmans, dziś jeden z najbardziej cenionych pisarzy języka niderlandzkiego. Z ich lekturą czekał trzydzieści lat. A potem nic nie było takie jak przedtem. Bo co tak naprawdę wiemy o swoich bliskich? Okazuje się, że nic. Życie jego dziadka, choć naznaczone wojną, toczyło się przed nią i po niej. Było trudne i biedne dzieciństwo, niezwykłe uczucie łączące rodziców, wielka i nigdy do końca niespełniona miłość do malarstwa. I kobieta, ta jedna, jedyna. I śmierć…
Jak dobrze, że są takie piękne i mądre książki – dostępne w zbiorach Książnicy Karkonoskiej. (KH)