Jak to właściwie jest, jak czuje się człowiek, który mozolnie rekonstruuje historię swojej rodziny, wiedząc, ku czemu zmierza, jakie będzie zakończenie? Jak radzi sobie z tą wiedzą Monika Sznajderman? Jak udało się jej przebyć tę drogę? Zagłada doczekała się już obszernej bibliografii. Wspomnienia, świadectwa, dokumenty, rzetelne opracowania – wystarczy spojrzeć na kończące książkę zestawienie. Z drugiej strony, jak z drugiej strony rodziny autorki, nie brakuje tekstów demitologizujących legendę utraconej arkadii – dwudziestolecia międzywojennego. Ale w „Fałszerzach pieprzu” jest coś wyjątkowego. Czy sprawia to odbywający się bez mała na naszych oczach proces, w którym precyzja, klarowność i obiektywizm dyskursu naukowego nieubłaganie ustępują, bo ustąpić muszą, językowi mającemu się zmierzyć, no właśnie z czym? Z dramatem, tragedią, unicestwieniem, niewyobrażalną samotnością? Jakich słów użyć na coś, co w naturze swojej jest niewyrażalne, niewysłowione, bo nie mieści w żadnych znanych kategoriach, ale nazwać trzeba, bo jak inaczej zapamiętać tych, którzy skazani zostali na nieistnienie? Wśród nich byli bliscy Moniki Sznajderman, jej nigdy niepoznany dziadek Ignacy i jej nigdy niepoznana babcia Amelia, babcia, choć wtedy, gdy umierała w pogromie, miała dopiero trzydzieści siedem lat! Zbieg okoliczności sprawił, że pozostały po nich dobrze zachowane zdjęcia, nieliczne dokumenty. Nietuzinkowi ludzie, którzy, nawet za cenę zerwania więzów rodzinnych, nie pozwolili, aby pochodzenie determinowało ich życie. Pozostał po nich Marek Sznajderman, ich syn, jedyny ocalały, ojciec Moniki. To do niego kierowana jest ta książka, do jego milczenia. Książka o nich, o nas, o Polsce, o pamięci. Czy kiedyś w końcu wyciągniemy jakieś wnioski? (KH)