Wieczorem skończyłam czytać „Przez ucho igielne”. Za szybko. Trzeba było odłożyć na parę dni, żeby trochę potęsknić i móc potem wrócić, choćby na chwilę. Jeszcze by się chciało z tą książką pobyć, z jej bohaterami, ich miłościami, kłopotami. Ich życiem. Mimo że nic w nim nadzwyczajnego. To nie są postacie z pierwszych stron gazet. Zwykli ludzie. Ale historia, która przetoczyła się przez ich wioski i miasteczka, często wymagała od nich niezwyczajnych postaw i zachowań. Jan Holly urodził się jeszcze za cesarza Franciszka Józefa, potem stał się obywatelem Czechosłowacji, choć dom stał, gdzie stał, nie przesunął się ani o centymetr. Ale to nie koniec. Bo jeszcze była Republika Słowacka, której bliżej było do III Rzeszy, z czym nie wszyscy się zgadzali. Jan również. Za co przyszło mu zapłacić. Rachunek był wysoki – ponad pięć lat w obozach koncentracyjnych. Przeżył i wrócił do swojego domu, który znów, stojąc dalej w tym samym miejscu, znalazł się w Czechosłowacji. Skromna, wyciszona powieść słowacka, która kryje w sobie wszystkie zalety, tak charakterystyczne dla literatury naszych południowych sąsiadów: nostalgię, smutek, ciepło, wyrozumiałość, humor, po prostu ludzkie życie, a w tle historia państwa, które parę zakrętów dziejowych też ma za sobą. Biorę książkę kolejny raz do ręki, patrzę na zdjęcie autora i krótką notkę biograficzną. Jak to możliwe, że tak młody człowiek napisał tak dojrzałą rzecz? Prostą opowieść o nieprostych sprawach. Może było mu łatwiej, bo Jan i Bożka to jego dziadkowie? I jeszcze te wzruszające i empatyczne słowa i frazy o przyrodzie, które chciałoby się zapamiętać, aby móc przywoływać w dogodnej chwili. Przewracam kartkę. Na następnej stronie kolejne zdjęcie młodej osoby. To Weronika Gogola, która tak pięknie przełożyła z języka słowackiego i oddała klimat tej książki – dostępnej w zbiorach Książnicy Karkonoskiej. (KH)